Kontakt
maria@maniaevent.pl
+48 667 631 717

Szewc bez butów chodzi? Bzdura!

dorota i adam
Kategorie: • by Komentarze ()

Muszę przyznać, że organizowanie wesela dla siebie, jest chyba najtrudniejszym wyzwaniem weddingplanerki. No chyba, że posiada wspólniczkę marzeń :)  Ale zacznijmy od początku.

Cegielnię w Rzucewie znalazłyśmy w okolicach grudnia, czyli tak jak być powinno, pół roku przed wyznaczoną datą wesela. Idealne miejsce! Cudownie odrestaurowany postindustrialny budynek, wielkie okna i wspaniały ogród którego granicą jest brzeg morza. Dokładnie o takim miejscu marzyłam – nieoczywistym, surowym, mogącym zmienić się zgodnie z wybranym stylem, ale zawsze pozostającym trochę na luzie.

Oczywiście logistyka, tak jak we wszystkich przypadkach eventów „wyjazdowych”, jest sprawą skomplikowaną i podnosi koszty, ale od początku wiedziałam, że to jest TO miejsce.

Załatwianie formalności – rezerwacja hoteli, czy wybór cateringu nie okazał się prostszy niż sądziliśmy – od lat jeździmy w te rejony na wakacje, więc doskonale znamy okoliczne miejsca. Nie bez znaczenia był też fakt, że Maria/Mania pochodzi z Kaszub, więc właściwie poruszała się po „własnym terenie”.

Co do motywu przewodniego, wybrałyśmy miętę, a punktem wyjścia stało się to jedno zdjęcie, znalezione w internecie.

foto: indulgy.com

Pastelowe wstążki, przeróżne mobile własnego projektu – wszystkie w kształcie kul, słoiki jako alternatywa dla świeczników i wazonów i mnóstwo bukietów -układanych własnoręcznie. Postawiłyśmy na eustomy, goździki i róże w różnych odcieniach bieli oraz różu.

Goście zostali powitani szampanem i truskawkami. Dress code przewidywał elegancki luz – lepiej koturny niż obcasy, oraz jasne, pastelowe kolory.

Miejsce ceremonii znajdowało się nad samym morzem. Zastanawiałyśmy się w ostatniej chwili, czy nie przenieść go pod dach, bo wiatr dął niemiłosiernie, ale tak jak kiedyś powiedziała mi przyjaciółka tuż po swoim ślubie -„ja nawet nie zauważyłam, że pada, zaufaj mi, pogoda jest całkiem nieistotna”- więc postanowiłam zaryzykować. I słusznie, było pięknie, a takich widoków „na przyszłość” można tylko pozazdrościć – bezkres morza.

Menu było dosyć proste, tak jak chcieliśmy. Zaskoczeniem była feeria smaków, która kryła się pod pozornie swojskimi nazwami. (Jeżeli będziecie w Sasinie, koniecznie odwiedźcie restaurację „Ewa zaprasza” – mogę polecić z pełną odpowiedzialnością)

Nasi przyjaciele w ramach niespodzianki przygotowali dla nas mini koncert, a do tańca przygrywał zespół złożony z najlepszych muzyków – to profity wynikające w poślubienia dyrygenta :)

Wesele trwało do rana, a następnego dnia wszyscy spotkaliśmy się na pikniku w ogrodach naszego zaprzyjaźnionego Dworu w Bychowie. Były leżaki, koce, grill, ognisko i bieganie na bosaka po trawie. Pełen luz.

Chyba największym komplementem, który słyszałam po ślubie było to, że ludzie nie spodziewali się, że można tak dobrze bawić się na weselu. Bez zadęcia, na luzie, w miłej atmosferze. Jeżeli wyznacznikiem sukcesu, jest także to jak bawili się państwo młodzi to powiem, że było idealnie. Mimo, że przecież byłam współorganizatorką własnego wesela, zupełnie nie odczuwałam presji, ani napięcia w tym wyjątkowym dniu. Dopiero wtedy zrozumiałam dlaczego panny młode, na „naszych” Maniowych ślubach patrzą na nas z taką wdzięcznością.

Marysiu dziękuję Ci !